Warsztaty dzikiego gotowania – część 2

W nocy padało. Ale poranek wita nas pięknym słońcem. Budzę się o 7:00, słyszę, że już ktoś wstał, to chyba Zosia krząta się po kuchni. Leniwie wykopuję się ze śpiwora. Łukasz i uczestnicy, którzy spali w okolicznych agroturystykach mają dotrzeć koło 8:00. Przygotowuję sobie herbatę i wychodzę na zewnątrz. Rześki poranek, wracam po kurtkę. Idę zobaczyć cerkiew zanim zacznie się msza. Ludzie już się gromadzą, więc zaglądam tylko na chwilę.

Przyjeżdża Łukasz i przygotowujemy się do śniadania. Odkopujemy dół ziemny. Łukasz i Tomek ostrożnie odgarniają ziemię i liście, żeby nie zabrudzić jedzenia. Upieczone smakołyki lądują na talerzach. Próbujemy pieczonej pałki, kurczaka, topinamburu i kokoryczki. Nie potrzeba soli ani żadnych innych przypraw. Pieczony topinambur jest słodkawy, kokoryczka przypomina mi pieczoną pietruszkę, ale to bardzo subiektywne odczucie. Kłącza pałki mają ciągnące się włókna, więc żuję miąższ, a włókna wypluwam.

Ale jedzenia nie ma dużo, biorąc pod uwagę, że ma się najeść w sumie dwanaście osób, więc ruszamy na „polowanie”, żeby zgromadzić więcej składników na śniadanie. Przechodzimy przez drogę i na pobliskiej łące zbieramy zioła. Pierwszym łupem jest wrotycz, zbieramy też bylicę i krwawnik. Tym razem różnią się na tyle, że nie mam problemu z rozpoznaniem co jest co. Łukasz pokazuje jeszcze wykę i przytulię. Świat znów zaczyna wirować, kolejne morze informacji.

Wracamy do ogniska. Na deseczkach układamy zdobycze. Kładziemy obok nich kwiaty, żeby przyjrzeć się i zapamiętać jak wyglądają. A warto, bo mają ciekawy smak i świetnie nadają się np. do zup.

Zabieramy się za siekanie. W tej formie też da się je jeszcze odróżnić. Mają inną barwę, smak, kształt liści.

Robimy trzy różne jajecznice, każda z innymi liśćmi. Pierwsza z wrotyczem, druga z krwawnikiem, ostatnia z bylicą. Najbardziej smakuje mi ta z krwawnikiem.

Wszyscy się najedli? To szybka kawa i w drogę. Zbieramy się sprawnie, żeby nie marnować czasu. Już mamy ruszać, ale przed domem Łukasz przypomina sobie o kminku. Zastanawiam się w którą stronę pójdziemy go szukać. Tymczasem Łukasz schyla się i wykopuje kminek tuż obok drzwi wejściowych.

Taki malutki i niepozorny, nigdy bym nie pomyślała, że jest dosłownie pod ręką, w tej trawie.
Wczoraj zebraliśmy pasternak i dziką marchew, więc porównamy trzy. Pasternak pierwszy idzie pod nóż, smakuje jak surowa pietruszka. Kminek ma głęboki aromat, a biała marchew jest trochę delikatniejsza i mniej słodka od zwykłej marchewki. Wszystkie nam smakują. Ale trzeba uważać, mają liście podobne do niektórych toksycznych roślin, więc najlepiej jest je wykopać i przyjrzeć się korzeniom.

Ruszamy. Powtórka z rozrywki, nie nadążam z notowaniem. Groszek łąkowy, podbiał, rdest. Podbiał zbierzemy później, na gołąbki. Trybula… Przy trybuli zatrzymujemy się dłużej. To ona czasem mylona jest z dziką marchwią. Jest większa i ma duże bulwy. Łukasz wykopuje jedną, żebyśmy mogli się przyjrzeć. Wydaje mi się, że to proste, ale nie jestem pewna czy odróżniłabym jedną od drugiej za tydzień.
Cała ekipa dzielnie współpracuje przy fotografowaniu. Cierpliwie czekają aż zrobię zdjęcie, odsuwają się, żeby nie zasłaniać światła. Wszystkim chcę wysłać pełną dokumentację, więc ważne, żeby była dokładna. Ktoś mnie woła. To Ewa. Trzyma w ręce trybulę. Przymierzam się do zdjęcia. Spieszę się, bo już musimy iść dalej, ale przy takim wsparciu łatwiej działać.

Mijamy klony. Trzy różne odmiany. Każda ma swoje zalety. Łukasz opowiada o doświadczeniach ze ściąganiem soku. Chciałabym kiedyś spróbować, w kolejce jest jeszcze brzoza. Próbowałam już jej soku kiedyś, ale marzy mi się, żeby wziąć w tym udział od początku do końca. Któregoś dnia może się uda. Na razie słucham oczarowana opowieści Łukasza o eksperymentach z sokiem z drzew.
Idziemy dalej, trafiamy do celu, a są nim bulwy łopianu. Korzenie, które będziemy jeść na obiad. Dziś już dużo sprawniej radzimy sobie z wykopywaniem roślin. Robimy się też coraz odważniejsi, próbujemy surowych liści. Przy niektórych Łukasz ostrzega, żeby nie jeść na surowo. Więc tylko próba smaku i wypluwamy.

Jeszcze nie wiemy jaka niespodzianka nas czeka. Skręcamy w polną drogę przy której rośnie niesamowita wierzba. Ma piękny kształt. Na niej zasiała się brzoza i tak razem egzystują. Ale oszołomieniem jest grzyb, wygląda jak przyklejony do pnia. Nigdy sama bym go nie tknęła. To żółciak siarkowy, na surowo trujący, ale po ugotowaniu lub usmażeniu jadalny. Mamy go dziś spróbować. Ciekawe co mnie jeszcze spotka… Zastanawiam się czy najtrudniejsze już za nami. Nie muszę długo czekać na odpowiedź.


Idziemy w górę zbocza. Nagle Łukasz zatrzymuje się: „Dużo tu koników polnych, niech każdy złapie chociaż trzy.” No dobra, czytałam o tym, ale czytać to jedno, a doświadczyć na własnej skórze to drugie. Patrzę jak niektórzy zabierają się za polowanie na koniki. Nie jest to wcale takie proste. Widok za to jest powalający. Gromada dorosłych ludzi skacze po łące, co jakiś czas padając na trawę z tryumfalnym okrzykiem. Dla postronnego obserwatora jest to z pewnością frapujący spektakl. Tajemniczy, indiański taniec, może zaklinają deszcz…
Na wszelki wypadek ruszam w stronę mięty, która rośnie niedaleko. Zosia z pełnym zrozumieniem idzie ze mną. Zbieramy miętę, Tomek się przyłącza. Uzbieraliśmy pół kosza, chyba podświadomie przygotowując antidotum na jedzenie, które nas czeka.

Wspinamy się wyżej i wchodzimy do lasu. Przedzieramy się znów przez chaszcze. Wczoraj jednego kleszcza zdjęłam z głowy, zanim się wbił. Więcej nie było, zastanawiam się czy dziś coś złapię. O dziwo nie widziałam ani jednego komara. A jeśli ja nie widziałam to znaczy, że ich nie ma. Wystarczy jeden komar w okolicy i zawsze mnie znajdzie. Chyba poranki i wieczory są już za zimne.
Nagle Łukasz zatrzymuje się, wbija łopatę w ziemię i sprawdza. Okazuje się, że szuka czosnku niedźwiedziego. Sam go tutaj zasadził. Sprawdza w kilku miejscach i w końcu znajduje. Wykopujemy kilkanaście. Będą potrzebne do obiadu.

Docieramy nad kolejny staw. Tym razem Łukasz pokazuje strzałkę wodną i łączeń. Wszędzie czuć zapach dzików, które przychodzą się tu żywić. Gospodarz nie jest zadowolony, zwierzęta niszczą mu cenne okazy.

Trafiamy do półdzikiego sadu, to też dzieło Łukasza. Próbujemy pysznych gruszek i jabłek. Łukasz pokazuje liście derenia i jadalny głóg. Głóg ma gęsty miąższ, gorzko-słodki. Oglądamy też jadalne kasztany, które Łukasz sam tu zasadził, przywiózł je z Francji.

Przystanek – kalina. Chcemy spróbować, ale Łukasz ostrzega, że na surowo nie wolno jej jeść. Zbieramy więc owoce do worka. Właściwie zbieramy to dużo powiedziane. Panowie zbierają, bo trudno się dostać do wysoko rosnących gałęzi. Siadam na chwilę na trawie, żeby odpocząć. Drugi dzień wędrówek daje się we znaki. Za mało chodziłam w tym roku, odzwyczaiłam się i jestem zmęczona. Do tego dużo wrażeń i głowa pełna wiedzy, którą dopiero będę musiała poukładać. I pomyśleć, że to tylko jedne z serii warsztatów, które Łukasz organizuje. Na każdych, zależnie od sezonu, można nauczyć się czegoś innego. A on to wszystko po prostu wie. Teraz jeździ na badania do Chin, poznawać nowe. A ja tutaj uczę się podstaw.

Kalina zebrana, więc idziemy dalej. Nie wiem jakim cudem, ale znów jesteśmy pod domem Łukasza. Zna ten teren jak własną kieszeń, a wszystkie ścieżki prowadzą na jego podwórko. Łukasz zbiera zamówienia na kawę z miodem i przyprawami. Kilka osób wchodzi do domu obserwować proces prażenia koników polnych. Zostaję na zewnątrz, grzeję się w słońcu i udaję, że nie wiem co tam robią. Robert wynosi dla nas kawę. Jest pyszna, czuć miód, imbir, cynamon, w kawie pływają ziarna kardamonu. Może z powodu przypraw, a może pod wpływem otoczenia, sytuacji, całej tej aury czuję przypływ nowej energii. Zmęczenie znika, a ja nabieram sił. W samą porę…
Na ławie przed domem ląduje talerz… Chwila konsternacji, są pierwsi odważni. Jak to smakuje? Zapieram się rękami i nogami, nie chcę zjadać koników polnych! Siadam z boku i rozmawiam sama ze sobą. Pertraktacje są długie i burzliwe. W końcu zapada decyzja – obiecałaś sobie, że spróbujesz wszystkiego. Zbyszek radzi: „Zamknij oczy i wyobraź sobie, że to słonecznik.” Tak właśnie robię, bo widok skrzydełek i nóżek jest powalający. Faktycznie można się tam doszukać smaku słonecznika, może trochę pomieszanego z pestkami dyni. Ale nie mam już na tyle odwagi, żeby spróbować jeszcze raz i się upewnić.

W milczeniu wracamy do chaty, ale to chyba nie z powodu koników, po prostu mamy za sobą kilka godzin marszu. Kosze nie są pełne, bo nie wszystko udało się zebrać. Łowy odbywają się na pobliskiej łące – jasnota i podagrycznik. Liście będą do curry. Tymczasem przygotowujemy napar z mięty, na który wszyscy mają ochotę.

Łukasz gotuje najpierw osobno podagrycznik i jasnotę, żebyśmy mogli spróbować jak smakują zanim zostaną wymieszane. Są gorzkawe. Nie jest to przysmak, ale w chwilach głodu mogły być dobrym pożywieniem. Za to w curry okażą się bardzo ciekawe. W garnku ląduje masło i czosnek niedźwiedzi. Łukasz dodaje curry, jasnotę i podagrycznik. Potem pomidory i cytrynę. Na końcu do całości dołącza pokrojony żółciak. Ryż Ania przygotowała już wcześniej. Nakładamy go do misek i dodajemy roślinne curry. W oczekiwaniu na kolejny smakowy eksperyment sięgamy po łyżki. Ależ to jest pyszne! Odrobina soli i danie staje się idealne. Wszyscy bierzemy dokładkę.

Czas na łopian. Łukasz pokazuje jak go czyścić i kroić. Zbyszek zabiera się za czyszczenie, a ja i Tomek kroimy. Na rozgrzany olej wrzucamy pokrojone korzenie łopianu. Po kilku minutach frytki są gotowe. Kolejny strzał w dziesiątkę. Albo jesteśmy tak koszmarnie głodni. Frytki z łopianu są słodkawe, chrupiące, pyszne.


Łukasz przygotowuje herbatkę z piołunu, sakramencko gorzką. Wszyscy jej próbujemy, ale z tego nie będzie dokładki. Wrażenie jakie na mnie robi jest podobne do tego jakie wywołał pieprz syczuański. Chociaż nie, pieprz to jednak było trudniejsze doświadczenie. Łukasz dodał go do kilku potraw. Trafienie na ziarenko pieprzu paraliżuje. Przez chwilę nic nie widzę i nic nie słyszę. Czuję tylko dziwny ziołowy posmak. Ten pieprz nie piecze, on hipnotyzuje. Jego smak sprawia, że przez moment nie mogę się na niczym innym skoncentrować.

Kolejnym punktem programu są żołędzie. Ale przed każdym wyjściem i wracając z wypraw zatrzymujemy się na chwilę koło rokitnika rosnącego obok chaty. Wszyscy zrywają kilka owoców i przegryzają. Obiecuję sobie, że posadzę rokitnik w ogrodzie. Muszę zrobić z niego sok i przetwory, jest niesamowity, a do tego piękny. Kolejną obietnicę składam przechodząc obok lawendy i amarantusa. Bardzo chcę je mieć, choć nie wiem kiedy znajdę czas, żeby coś z nich stworzyć.

Zanim docieram pod dąb żołędzie są już nazbierane. Zawracamy więc w stronę domu. Kolejna trudna lekcja, obieranie żołędzi. Mają twardą skorupę, a nas interesuje to co w środku. Próbujemy ich na surowo, ale tylko odrobinę, bo powinno się je jeść dopiero po obróbce. Część jest prażona w rondlu w skorupach, obrane lądują w garnku, do którego Łukasz wsypuje kilkanaście łyżek popiołu. Muszą się gotować dosyć długo. Żołędzie smakują ciekawie, trochę jak orzechy, ale mają taką swoją, specyficzną goryczkę. Ale myślę, że w formie mąki lub zagęszczacza do potraw sprawdziłyby się rewelacyjnie.

Próbujemy jeszcze gotowanej gwiazdnicy. Mam wrażenie, że mieszają mi się już wszystkie smaki. Pamiętam tylko, że genialne były placki z żywokostu, frytki z czyśćca i z łopianu, no i curry.
Teraz czas na kalinę. Owoce gotują się w niewielkiej ilości wody, po 40 minutach odcedzamy je i przecieramy przez sito. Zostaje sok. Pyszny, gorzkawy, ale po dodaniu odrobiny cukru robi się niezwykle smaczny. Zbyszek proponuje wielkopolskie podanie z kluskami. Kolejna obietnica – kalinę też zrobię w przyszłym roku, koniecznie.


Jest 17:00. Niedługo muszę ruszać w drogę powrotną do domu. Już wiem, że nie zdążę spróbować gołąbków, ale jeszcze asystuję przy ich przygotowaniu. Zbieramy liście podbiału na gołąbki. Łukasz przy okazji pokazuje czosnaczek pospolity. Obok rosną pokrzywy. Zapada decyzja – powstanie jeszcze zapiekanka ziemniaczana z pokrzywami. Uczę się jak zrywać sam czubek, najbardziej miękkie liście, tak żeby się nie poparzyć. Ale na siekanie pokrzywy nie ma już metody. Trzeba przecierpieć, choć panowie dzielnie radzą sobie przytrzymując liście tasakami. W garnku warstwami ląduje pokrzywa, ugotowane ziemniaki, na górze śmietana i masło. Garnek z pokrywką wędruje nad ogień.



Pachnie cudownie. Tymczasem Łukasz sięga po rondel, w którym gotował się łączeń. Robi zdjęcia i kroi go na kawałki, wszyscy próbujemy. Smak gdzieś pomiędzy ziemniakiem a pietruszką. Przynajmniej tak mi się wydaje.


Z żalem patrzę na przygotowanie farszu do gołąbków. Kawałki kurczaka, żółcień, sos sojowy… Jednak jednej potrawy nie spróbuję. Nawet nie zobaczę efekty końcowego. Jest już 18:00 i muszę się zbierać. Ale udaje mi się znaleźć pocieszenie – na te gołąbki tu wrócę, to bardzo dobry powód, żeby jeszcze raz przyjechać na warsztaty.

Pakuję rzeczy do samochodu, wymieniamy numery telefonów. Obiecuję, że zdjęcia przyślę najprędzej jak się da. Żegnam się ze wszystkimi z dziwnym uczuciem, jakbym żegnała dobrych znajomych, a przecież spędziliśmy razem raptem dwa dni. Cudowne, pełne energii i humoru dni, niezbędne, żeby co jakiś czas się „zresetować”. Z Anią umawiam się na koncert gry na gongach, z Łukaszem na kawę jak przy okazji zawita do miasta. Wsiadam do samochodu i wracam do domu, w promieniach zachodzącego słońca…. Hehehe, melodramatyczne zakończenie wyszło. Na koniec więc kilka fotek, które zrobiłam w tak zwanym międzyczasie, żeby mieć do czego wracać.


I jeszcze z dedykacją dla Grześka zdjęcia grzybka o wdzięcznej nazwie galaretek kolczasty.


bibliasmakow.pl

Od kilku lat gotowanie jest moją pasją, odkrywam nowe smaki i dzielę się doświadczeniami z innymi.

Logowanie

yNie masz konta? zarejestruj się

 

Hasło zostanie przesłane na podany adres e-mail po zakończeniu rejestracji

Klikając poniższy przycisk, potwierdzasz zapoznanie się i zgodę z regulaminem, polityką prywatności, zgodą na przetwarzanie danych osobowych, zgodą na otrzymywanie korespondencji drogą elektroniczną oraz politykę plików "cookies".

Zaloguj się lub zarejestruj za pośrednictwem serwisów społecznościowych

Klikając powyższy przycisk, potwierdzasz zapoznanie się i zgodę z regulaminem, polityką prywatności, zgodą na przetwarzanie danych osobowych, zgodą na otrzymywanie korespondencji drogą elektroniczną oraz politykę plików "cookies".

×

Sałaty, makarony, dania główne, słodkości.
Twoje ulubione potrawy, informacje o składnikach, inspiracje i artykuły wprost na Twoj e-mail:

×

Znajdź przepis

Sałaty, makarony, dania główne, słodkości.
Na Wrzącej Kuchni znajdziesz wiele sprawdzonych i oryginalnych przepisów. Skorzystaj z wyszukiwarki aby znaleźć cos dla siebie.

×