Warsztaty dzikiego gotowania – część 1

Pierwszy raz przeczytałam o Łukaszu Łuczaju w sieci. Potem znalazłam jego blog i informację o warsztatach, które organizuje. W sekundę podjęłam decyzję, muszę tam pojechać! Wolne miejsca były na wrzesień, więc wysłałam zgłoszenie i niecierpliwie czekałam na sobotni poranek, kiedy to miałam poznać niezwykłego człowieka. Okazało się, że wyjątkowych osób spotkałam więcej, a same warsztaty były nadzwyczajnym przeżyciem i wspaniałą przygodą. Na pewno tam jeszcze wrócę. Ale zacznijmy od początku.

6:40 – wsiadam do samochodu i ruszam w trasę. Drogę do Frysztaka znam na pamięć, zobaczymy jak będzie dalej. Na tylnim siedzeniu szeleści karimata i śpiwór. Obok torba z kilkoma ciuchami na dwa dni, peleryna przeciwdeszczowa, kubek, miska. Wszystko zapakowane zgodnie z wytycznymi.
Pogoda zapowiada się bajeczna, co prawda po drodze przejeżdżam kilka kilometrów w gęstej mgle, ale już w Łękach Strzyżowskich zza chmur wychodzi słońce.

O 7:55 parkuję obok cerkwi w Rzepniku. Za płotem czerwony, drewniany dom z niebieskimi oknami. Za nim, pod drzewami widać ognisko i kilka osób zgromadzonych wokół. Od razu zauważam Łukasza, który przychodzi się przywitać. Jest serdecznym, pełnym pozytywnej energii człowiekiem, który ubrany w czarne bojówki i sweter na pewno nie przypomina statecznego wykładowcy. Jest doktorem habilitowanym, pracuje na Uniwersytecie Rzeszowskim, a mieszka 60km dalej, w cudownym miejscu na ziemi. Dlaczego tutaj? Bo tu ma idealny teren dla swoich badań.

Jest też Ania, pomaga Łukaszowi w logistycznym opanowaniu gotowania, sprzątania, przygotowań do działań warsztatowych. Do Ani pałam gorącą sympatią „od pierwszego wejrzenia”. Z każdym kolejnym wymienianym zdaniem przekonuję się, że to bratnia dusza, która jest właściwie sobowtórem mojej dobrej znajomej. Dobrej znajomej, tak bardzo chciała tu przyjechać, wiem że byłaby szczęśliwa w tym miejscu. Ania gra na gongach, prowadzi muzykoterapię i robi pyszne przetwory – próbowałam konfitur i soku z jabłek, a w zapasie mam jeszcze syrop z mniszka.
Pozostali uczestnicy powoli docierają na miejsce. Jest nas w sumie 10 osób, mieszanka z różnych miast, ale wszyscy zapaleńcy, ciekawi tego czego się nauczą na warsztatach.

Łukasz przygotowuje palenisko, na którym będziemy przez dwa dni tworzyć kolejne dania z dzikich roślin. Ruszamy na pierwsze łowy. Idziemy wzdłuż wiejskiej drogi, nagle nasz „Guru” zatrzymuje się i schyla, żeby zerwać liść. To żywokost – Łukasz tłumaczy czym różni się od podobnych do niego roślin, jakie ma właściwości i prosi, żebyśmy nazbierali dwa koszyki takich liści. Łatwo powiedzieć. Rozglądam się wokół i wszystkie liście wyglądają tak samo. Jak pokazywał je obok siebie, to wydawało mi się, że je rozróżniam, a teraz nie mam zielonego pojęcia co jest co. Wreszcie rozpoznaję właściwie i przyłączam się do zbierania.

Wracamy pod dom. Żywokost trzeba drobno posiekać. Łukasz podaje nam chińskie tasaki, których używamy zamiast noży. Są genialne, ciągle myślę, że chcę mieć taki u siebie. Zabieramy się za siekanie, kiedy uzbierają się dwa garnki liści można robić śniadanie. Posiekany żywokost miesza się z jajkami, wodą, mąką i odrobiną cukru, można je posolić. Gotową masę wykładamy na rozgrzany tłuszcz. Placki szybko się smażą na palenisku. Są pyszne, smakują trochę jak placki z cukinii. Wspaniałe śniadanie i idealny początek dnia.



Po posiłku Łukasz mówi kilka słów na temat planu dnia i ruszamy w teren. Zakładam buty do górskich wędrówek, pakuję pelerynę na wszelki wypadek, każdy zostaje zaopatrzony w łopatę lub koszyk. W drogę. I pierwszy szok, nie nadążam z robieniem zdjęć i notowaniem. Łukasz prawie co krok pochyla się i pokazuje jakąś roślinę. Mówi o tym z jakimi niejadalnymi gatunkami można ją pomylić, do czego się nadaje. Urywa kawałek listka i daje wszystkim do spróbowania, próbujemy dopasować to co czujemy do jakiegoś znajomego smaku. Nie zawsze się udaje. Padają kolejne nazwy, a ja z przerażeniem, ale też z zachwytem stwierdzam jak niewiele wiem i jak dużo mogę się nauczyć. Pierwszy przystanek pod cerkwią, próbujemy kwiatów niecierpka himalajskiego – kwiaty znam, są słodkawe, teraz już przekwitają, jednak wciąż są smaczne. Ale nie wiedziałam o nasionach smakujących trochę jak sezam. Obok rośnie bluszczyk kurdybanek stosowany do zup i sałatek. Taki malutki i niepozorny.



Ruszamy dalej przez łąkę i wchodzimy do lasu. Zrobiliśmy zaledwie kilka kroków, kiedy Łukasz zatrzymuje się i znów opowiada o najbliżej nas rosnących roślinach. Kokoryczka, lipa, kopytnik. Padają kolejne nazwy i dużo informacji, mam już kwadratową głowę, a to dopiero początek. Próbuję sobie przypomnieć nazwę jednej z roślin i nie jestem w stanie. A już idziemy dalej. Szukamy grzybów, na początek rydze, ale to delikatny wstęp. Jeszcze nie wiemy co nas czeka, w menu planowane są muchomory i żółciak siarkowaty. To dopiero przed nami. Grzybów jest mało, wychodzimy na mokrą łąkę i tam też okazuje się, że jest coś interesującego – pałka wodna. Dziś ważne są dla nas jej korzenie, które zostaną upieczone w dole ziemnym.

Zaraz obok trafiamy na chwastnicę i nasiona babki, żółtnicę, paproć orlicę, z której robi się mąkę.  Jest też dzika cykoria. Próbujemy wszystkiego co jadalne jest na surowo. Nie jestem w stanie zanotować do czego można użyć tych roślin, zapisuję tylko, żeby sprawdzić to później w książkach Łukasza (o nich napiszę na końcu:)).

Wreszcie docieramy do jednego z najważniejszych dziś składników – przed nami zagajnik z topinamburem. Wszędzie w błocie widać ślady dzików, które przychodzą tu na posiłek. Łopaty w dłoń i do dzieła. Wykopujemy bulwy topinamburu, trzeba korzeń otrzepać z błota, oczyścić bulwy. Wypełniamy nimi pół reklamówki. Wyglądają obiecująco – Łukasz zapowiada, że spróbujemy gotowanych, pieczonych i smażonych. Za każdym razem smakują trochę inaczej.

Wracamy do lasu, tym razem łowy na rydze. Tutaj, nad potokiem znajdujemy ich dużo więcej, na tyle że wszyscy spróbują. Przedzieramy się przez chaszcze, kolce jeżyn zaczepiają o spodnie, schodzimy stromym zboczem i znów niespodzianka. Tym razem wszyscy są zaskoczeni. O ile topinambur widziałam, o tyle uszak bzowy kojarzyłam jedynie z opowieści. Inaczej te grzyby nazywa się ucha judasza, bo faktycznie mają kształt uszu. Rosną na omszałych, chorych gałęziach dzikiego bzu czarnego. Są gumowate, brązowawe, z rodziny chińskich grzybów mun. Pięknie się prezentują w delikatnym, przytłumionym świetle.

Wychodząc z lasu trafiamy jeszcze na czosnek siatkowaty i galaretek kolczasty. Przed nami jednak kolejne wyzwanie. Łukasz prowadzi nas nad staw. Wchodzi do wody i sięga po jakąś roślinę. Delikatnie wygrzebuje korzeń z dna – to kotewka orzech wodny. Ginący gatunek, który Łukasz podratowuje prowadząc własną hodowlę. Kotewka jest bogata w skrobię, jej smak poznamy jeszcze dziś. Na razie wokół roznosi się wszechogarniający „zapach” mułu. Na łące obok rośnie ostrożeń, też będzie dzisiaj potrzebny. Zbieranie liści jest mało przyjemne, mają malutkie kolce, bardzo ostre. Zastanawiam się jak to mamy zjeść, przecież pokłują nam języki. Ale nie ma czasu na myślenie, trzeba zgromadzić składniki na obiad, a jesteśmy dopiero w połowie drogi. Ewa częstuje mnie wodą. Jak cudownie, że ktoś pomyślał o wodzie, zupełnie wyleciało mi to z głowy.

Ruszamy dalej, znów kawałek przez las. Łukasz pokazuje kilka różnych muchomorów. Jeden bierzemy ze sobą, jest jadalny po odpowiedniej obróbce. Przy pozostałych dowiadujemy się, że mogą zabić od kilku do kilkunastu osób. Utwierdzam się w przekonaniu, że wszystkie grzyby przed zjedzeniem trzeba sprawdzić w atlasie lub skonsultować ze znawcą. Wspaniale byłoby mieć takiego Łukasza pod ręką zawsze kiedy pojawiają się wątpliwości. Jest chodzącą encyklopedią, przypomina mi mojego dziadzia, z którym wyprawa do lasu była niekończącą się lekcją.
Znajdujemy kolejny okaz. Czekam na zdanie w stylu: „Kapelusz tego grzyba i mamy trzy trupy.” Tymczasem Łukasz z błyskiem w oku mówi: „ Ten jest niegroźny, nikogo nie zabije. Co najwyżej zafunduje tygodniowe wymioty. Nic specjalnego.” Po chwili konsternacji zaczynamy się śmiać. Łukasz opowiada dalej: „Przyroda daje nam wskazówki. Dopóki czegoś nie połkniecie jest ok. Można spróbować i wypluć. To dotyczy grzybów i roślin. Jeśli są gorzkie lub śmierdzą, to najprawdopodobniej są trujące lub częściowo toksyczne. Oczywiście są wyjątki. Trzeba się wciąż uczyć, czytać. Lepiej nie jeść jeśli nie mamy pewności.”
Trafiamy na czeremchę amerykańską. Drzewo ma jeszcze kilka ostatnich owoców, jesteśmy zachwyceni. Owoce smakują wybornie, Ewa określa ich smak jako głęboką, wytrawną czereśnię. Trafione porównanie. Czeremcha jest bardzo popularna, można ją spotkać na obrzeżach lasów. Obiecuję sobie, że w przyszłym roku nie przegapię owocowania i zrobię z niej sok i konfitury. Już się nie mogę doczekać.

Docieramy do domu Łukasza, gdzie mieszka z rodziną. Dopiero na drugi dzień okaże się ile jeszcze minęliśmy cudów natury nic o tym nie wiedząc. Ale to w programie na jutro. Teraz po krótkim odpoczynku schodzimy kawałek niżej i odkrywamy czyściec błotny. To będzie hit obiadu, ale póki co nieświadomi znów zanurzamy ręce w glinie, żeby wydobyć korzenie. Wyglądają niepozornie. Łukasz mówi, że trzeba zebrać trzy garście, żeby wszyscy mogli spróbować. Praca zespołowa przynosi dobre efekty. Dosyć szybko uwijamy się z zadaniem.

Powoli wracamy do chaty koło cerkwi. Powoli, bo po drodze wykopujemy jeszcze pasternak, oglądamy macierzankę, która ma cudowne, aromatyczne liście. Daję radę zanotować jeszcze nasiona barszczu, ślaz i amarantus, z którego w sklepach ekologicznych można kupić nasiona lub mąkę.

Wreszcie docieramy na miejsce. Przynosimy cztery kosze bogactw. Wszyscy są zmęczeni, a to dopiero początek dzieła. Po ponad trzech godzinach wędrówki głód doskwiera, więc szybko zabieramy się za przygotowanie obiadu. Na początek rydze z cebulą smażone na maśle. Ania i Zosia zabierają się za krojenie. Podejmuję wyzwanie pokrojenia kolczastych liści.  Robert przychodzi z odsieczą. Ostrożeń posiekany czeka na zupę – właściwie dwie zupy, jedna łagodna z grzybami, druga tajska, na ostro. Kolce zmiękły i jedzenie nie jest bolesne, a zupa całkiem smaczna. Czyścieć będzie na frytki.  Część topinamburu też usmażymy. Na deseczce czai się muchomor czerwieniejący – Łukasz zapowiada, że po ugotowaniu go sam zje pierwszy kawałek, żeby dodać nam odwagi. Przyrzekam sobie w duchu, że spróbuję wszystkiego, ale nie jestem do końca pewna czy dotrzymam słowa:). Zosia i Zbyszek są zdeterminowani, zapowiadają degustację muchomora.

Po obiedzie chwila odpoczynku. Piję herbatę zastanawiając się co będzie dalej. Wszyscy sprawiamy wrażenie wyczekujących. Trudno powiedzieć czy czekamy na kolejną lekcję dzikich roślin czy na efekty spożytego posiłku:). Niemniej humory dopisują. Po tych zaledwie kilku godzinach tworzymy już zgrany zespół. To jak życie w stadzie, o które dziś trudno. Na co dzień wszyscy zbyt zabiegani, żeby zjeść rodzinny obiad, a co dopiero razem spędzić kilka chwil więcej. Tutaj wszystko robimy w grupie, więzi więc szybko się tworzą. Dobrze nam się razem pracuje, każdy dorzuca jakieś informacje od siebie dzieląc się wiedzą. Żartujemy. Czuję się tak jakbym znała tych ludzi co najmniej miesiąc. Powstaje „warsztatowe” plemię razem poszukujące pożywienia i przygotowujące posiłki. To naprawdę niezwykłe, a kiedyś było codziennością. Choćby dlatego warto było tu przyjechać.

Odpoczynek nie jest długi. Zrobiła się 16:00, a jest jeszcze tyle do zobaczenia. Znów zbieramy się do wyjścia. Tym razem wyprawa ma być krótsza. Przechodzimy na drugą stronę drogi, przez łąkę i do lasu. Kolejne tajemnicze dla mnie nazwy. Robię zdjęcia, notuję i pędzimy dalej. Krwiściąg, kuklik, podagrycznik, dzięgiel leśny. Zbieramy liście barszczu na kolację. Jastrzębiec, przywrotnik, przytulia, lawenda, ruta… nie ma szans, nie dam rady zapisać zastosowania wszystkiego. Po powrocie do domu usiądę do książek.

Tym razem to faktycznie był spacer. Wracamy do ogniska. Słońce niedługo zajdzie, jest piękne światło, idealne do zdjęć. Zabieramy się za kolację.
W rondlu parzymy melisę. Obok gotuje się topinambur, który wcześniej oczyściliśmy z Anią i Zbyszkiem.

Przygotowane dwa rodzaje makaronu – chiński ryżowy i zapowiadany przez Łukasza makaron z orlicy. Wykopiemy dół ziemny, w którym przygotujemy jedzenie na śniadanie. Wszyscy są ciekawi jak to będzie wyglądało. Ile ja razy marzyłam, żeby przygotować jedzenie w dole ziemnym? Nareszcie:).
W garnku gotuje się kotewka. Będzie rodzajem deseru, rarytasem do degustacji. Tymczasem na blasze ląduje czosnek, imbir i liście barszczu. Osobno smażone są grzyby, między innymi ucha judasza. Na koniec ścięte jajko. Stir fry gotowy, zajadamy z dwoma rodzajami makaronu.

W tym czasie wypala się ognisko nad dołem ziemnym, a Łukasz smaży liście mlecza warzywnego, smakują trochę jak szpinak.

Kokoryczka, topinambur, pałka wodna i filety z kurczaka lądują w dole, na żarze, przykrytym kamieniami i liśćmi traw. Znów są przykrywane liśćmi, a potem dokładnie zasypywane ziemią, żeby nie było dostępu powietrza.

Łukasz zabiera się za ostatnie dzieło. Krojenie kotewki nie jest łatwe, bo skorupa jest bardzo twarda. W środku biały miąższ, wciąż czuć posmak mułu, ale sam miąższ jest lekko słodkawy, ma konsystencję miękkiego ziemniaka. Jednak wyjmując miąższ ze skorupy trzeba uważać, żeby nie zahaczyć o ciemną skórkę, w przeciwnym razie wszechogarniający odór zgnilizny zabija cały smak. Łukasz jest zawiedziony naszym brakiem zachwytów. Większość nie podziela jego miłości do kotewki. Zapach skutecznie nas odstręcza, więc jemy tylko po kawałku, żeby spróbować.

Na dziś koniec kulinarnych doznań. Przy ognisku popijamy melisę i rozmawiamy. Robi się coraz ciemniej i coraz zimniej. Siedzę chwilę wpatrując się w niebo. Tu jest prawie jak w moich ukochanych Bieszczadach. Ten zapach nocnego lasu i gwiaździste niebo. Słychać sowy i przemykające jeże. Czuję się jak w raju. Taka ucieczka z miasta… Jestem od tego uzależniona. Jeśli chociaż raz na dwa miesiące nie wyjadę, to zaczynam się dusić. Pierwotna potrzeba kontaktu z naturą.
Przenosimy się do kuchni, gdzie Łukasz pokazuje swoje książki. Zaopatruję się w trzy. „Dzikie rośliny jadalne Polski” to będzie moja lektura na najbliższe dni. Ania kończy składać naczynia i częstuje nas dżemem z jabłek, bez cukru. Jest pyszny.

Od razu biorę od niej dwa słoiczki konfitury, sok z jabłek i syrop z mniszka. Łupy z wyprawy pakuję do torby. Przywiozłam ze sobą dynię w occie balsamicznym. Ustawiamy słoiki na stole, ktoś wyjmuje wafle ryżowe i ciastka. I tak mija nam wieczór. Zmęczenie daje o sobie znać, więc powoli wszyscy zbierają się do spania. Jutro kolejne wyprawy i odkrycia.
W dużej izbie rozkładamy karimaty. Jest chłodno, więc ubieram się w dwa swetry, ciepłe skarpety. Chowam się do śpiwora i zasypiam wpatrując w światło księżyca wpadające przez okno.

Napisałam najdłuższy wpis w życiu… a to dopiero pierwszy dzień:). Ciąg dalszy nastąpi.

bibliasmakow.pl

Od kilku lat gotowanie jest moją pasją, odkrywam nowe smaki i dzielę się doświadczeniami z innymi.

Logowanie

yNie masz konta? zarejestruj się

 

Hasło zostanie przesłane na podany adres e-mail po zakończeniu rejestracji

Klikając poniższy przycisk, potwierdzasz zapoznanie się i zgodę z regulaminem, polityką prywatności, zgodą na przetwarzanie danych osobowych, zgodą na otrzymywanie korespondencji drogą elektroniczną oraz politykę plików "cookies".

Zaloguj się lub zarejestruj za pośrednictwem serwisów społecznościowych

Klikając powyższy przycisk, potwierdzasz zapoznanie się i zgodę z regulaminem, polityką prywatności, zgodą na przetwarzanie danych osobowych, zgodą na otrzymywanie korespondencji drogą elektroniczną oraz politykę plików "cookies".

×

Sałaty, makarony, dania główne, słodkości.
Twoje ulubione potrawy, informacje o składnikach, inspiracje i artykuły wprost na Twoj e-mail:

×

Znajdź przepis

Sałaty, makarony, dania główne, słodkości.
Na Wrzącej Kuchni znajdziesz wiele sprawdzonych i oryginalnych przepisów. Skorzystaj z wyszukiwarki aby znaleźć cos dla siebie.

×